Byłam dziś w cyrku.
Osobiście nie pochwalam tego typu "atrakcji" - jestem przeciwna tresowaniu dzikich zwierząt, poza tym czytałam kiedyś o "dzieciństwie" najmłodszych cyrkowców, więc jest mi ich po prostu szkoda.
Mama nie czytała "Polityki", poza tym zwierzętami za bardzo się nie interesuje, naopowiadała więc Najmłodszemu Członkowi Naszej Rodziny jaki to cyrk jest fajny. Dziś, powracając do domu po kilku dniach nieobecności, zachwycony bratanek zakomunikował mi, że idziemy oglądać klauny i wielbłądy i strusie i koniki - postanowione i już.
Siedziałam więc w pierwszym rzędzie z Moim Małym Towarzyszem, któremu moja mama naopowiadała że będą "tygryski co słuchają pana", a minę na twarzy miałam typu: "Nie podoba mi się, nie pochwalam."
I moje oczy zabłysły tylko jeden jedyny raz, tylko na krótką chwilę zapomniałam o swoich przekonaniach (prawie o wszystkim zapomniałam) - kiedy na arenę wszedł właściciel najlepiej wyrzeźbionego ciała, jakie kiedykolwiek widziałam. Oddałabym wtedy baaaaaaardzo wiele, by zamienić się na miejsca z jego koleżanką akrobatką... ;)
--------
P.S. Nastrój euforyczny nadal mnie nie opuszcza, a tych pokładów entuzjazmu, które w sobie mam nie tłumi nawet to, że pewien niezwykle sympatyczny młody człowiek od prawie tygodnia nie daje znaku życia, co podsuwa mi wytłumaczenia zaistniałego faktu zarówno bardzo prawdopodobne, jak i skrajnie absurdalne.
[Panie M., pan się w końcu doigra!]